Pewnego dnia, zachęcony dereniówką autorstwa mamy, postanowiłem pójść w jej ślady. Tradycje produkcji alkoholu w naszej rodzinie są długie a sława o nich sięga od Włodawy do Vancouver. Wychodząc z założenia, że lepiej jest spożywać coś co się samemu zrobiło niż coś na produkcję czego nie mamy żadnego wpływu oraz na fakt, że niedaleko pada jabłko od jabłoni drogą kupna nabyłem torbę żurawin z myślą o zrobieniu nalewki. Zabrałem się do tego niewłaściwie, polegając jedynie na własnej intuicji. Jako człowiek doświadczony już w życiu powinienem przewiedzieć, że łatwo nie będzie. Szron na skroniach a w głowie sieczka. Ale po kolei. Umyłem owoce i wsypałem do słoja. Potem owoce zasypałem cukrem a słój zakręciłem. Długo to trwało aż cukier się rozpuścił... oj długo. Kiedy już miałem żurawiny w syropie cukrowym to okazało się, że nie mam spirytusu i co gorsze w żadnej sieci handlu detalicznego w Kanadzie nie ma nic co przekracza swoją mocą 40%. Na szczęście na początku XX wieku wymyślono zjawisko zwane urlopem. Korzystając z jego dobrodziejstwa droga lotniczą udałem się na ziemie ojców a wracając zaopatrzyłem się w odpowiednią ilość spirytusu rektyfikowanego wyprodukowanego w Łańcucie. Po szczęśliwym przejściu kontroli bagażu udałem się śpiesznie do domu i zawartość butelek z Łańcuta połączyłem z tym co było już w słoju. Odczekałem jakiś czas i ostrożnie zlałem zawartość do drugiego naczynia. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że efekt mojej rocznej pracy jest niesmaczny. Przyszedł czas na naukę. Korzystając z porad mamy i forów dyskusyjnych postanowiłem uratować to coś co zrobiłem. Najlepszym sposobem okazało się zmieszanie tego czegoś z inną nalewką. Zupełnie przez przypadek wybrałem malinówkę. Tym razem posłużyłem się przepisem zamieszczonym na forum. Jakież było moje zdziwienie, że malinówka wyszła całkiem smaczna, chociaż zbyt słodka jak na mój gust. Połączenie zbyt słodkiej malinówki z żurawinówką (której pić się nie da) miało rozwiązać problem a okazało się kolejną porażką. Żurawinówki było za dużo a malinówki za mało. Ogólnie smak się poprawił ale nadal było to do dupy. Z racji tego, że uwielbiam owoce lasu pomyślałem o czarnych jagodach. Znalazłem przepis i wykonałem nalewkę. Okazało się to kolejną porażką, która na dodatek po zmieszaniu z wcześniejszymi produkcjami zamiast poprawić to pogorszyła smak. Jako, że jestem człowiekiem upartym i nie łatwo się poddaje postanowiłem zrobić jeszcze coś co poprawi moją żurawinówkę. Pomyślałem, że trzeba wzmocnić smak żurawin a więc konieczne jest wyprodukowanie - tym razem według przepisu - nowej żurawinówki, którą połączę w wcześniejszymi nalewami. Udałem się do sklepu i poza żurawinami nabyłem również jeżyny, na które zwróciłem uwagę bo były obok. Żurawinówka wyszła niezła a jeżynówka powaliła mnie na kolana. Powalenie nie wynikało z faktu, że wypiłem jej taką ilość a stąd, że była przepyszna. Kiedy połączyłem nową żurawinówkę i jeżynówkę z wcześniejszą porażką i nagle okazało się, że zaczyna to smakować. Pomiędzy "dobre" a "lepsze" jest różnica jak stąd do tamtąd i skoro wiadomym powszechnie jest, że człowiek lubi to co dobre a unika rzeczy przykrych postanowiłem spróbować jeszcze raz, od początku, lecz tym razem stosując się do zasad produkcji nalewek a nie polegając na własnej intuicji. Jak pomyślałem tak i uczyniłem. Koleje półprodukty były bardzo dobre, jedynie nalewka z czarnych jagód nie nadawała się do picia. Po zmieszaniu półproduktów jednak nalewka "samo zdrowie" (bo taka wtedy otrzymała nazwę) okazała się tym do czego dążyłem. Od tamtej pory przygotowuję 4 nalewki całkowicie niezależnie i mieszam je w różnych proporcjach, wszystko zależy od tego ile której wyprodukuję. Nowy nalew, będący właśnie w produkcji chcę wzbogacić o borówki. Jak już pojawi się produkt końcowy to poinformuje o efektach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz